Czy będąc chrześcijaninem, można stawiać pytania? Oczywiście, każdy odpowie, że nie ma z tym żadnego problemu. Naprawdę? No to, jak zareaguje przeciętny katolik, jeżeli zaczniecie się dopytywać o to, skąd wiadomo, że Jezus nie miał żony i czy na pewno nie miał? Albo, jak postawicie pytanie dotyczące jego rodziny, braci i sióstr, a co za tym idzie wiecznego dziewictwa Maryi? A co z pytaniem o sprzeczności w tekstach biblijnych, a szczególnie ewangelicznych, czy o celibat księży i biskupów itd.? Prawdopodobieństwo, że po tego rodzaju pytaniach zetkniecie się z gniewem i oskarżeniem o herezję czy też wrogość wobec Kościoła, jest bardzo duże. No i zawsze możecie liczyć na nieśmiertelną radę: nie stawiaj niebezpiecznych pytań, bo to do niczego dobrego cię nie doprowadzi.
Pamiętam, przed wielu laty, jak rozpoczynałem, a potem kontynuowałem moje studia teologiczne, najczęstszą reakcją innych było pytanie o to, czy nie boję się stracić wiary albo, czy naprawdę na teologii traci się wiarę. Tak, jakby pytania i dociekania stanowiły zagrożenie i jakby jedyną ochroną przed tym zagrożeniem było unikanie pytań, czyli życie, jakby wszystko było jasne i oczywiste. Ten lęk przed tym, co stawianie pytań przynosi, określa w specyficzny sposób postawę wierzącego: wierzyć oznacza zachować to, co mi przekazano bez poddawania tego jakiejkolwiek weryfikacji.
W takiej postawie zadawanie pytań z natury rzeczy jest podejrzane. Najlepsze jest bowiem słuchanie i posłuszne przyjmowanie tego, co zostało przekazane. Bycie katolikiem to przede wszystkim bycie posłusznym — to jest cnota dominująca w tej postawie. Jakiekolwiek poszukiwanie jest właściwie wykluczone. No i ja mam problem z takim ustawieniem sprawy. Oczywiście to, dlaczego niby taka postawa miałaby być katolicka i dlaczego to właśnie posłuszeństwo (pojmowane, jako przyjmowanie tego, co ktoś wyżej ode mnie w hierarchii powie) miałoby być najważniejszą cnotą, jest mocno dyskusyjne. Mój problem z takiego rodzaju postawą sprowadziłbym do trzech rzeczy: do bycia sobą, do zaufania Bogu i do odnalezienia się w świecie, w którym żyjemy.
Ktoś, kto ciągle podważa
Czy można żyć bez picia? Co stanie się z moim życiem, jak postanowię zaprzestać jeść? Na tak postawione pytania każdy odpowie bez wahania, że nie można przestać pić i że nie można przestać jeść, bo skończy się to tragicznie. Nasza konstrukcja biologiczna jest taka, że jedzenie i picie są konieczne i jakakolwiek dyskusja na ten temat jest zbędna. Posługując się obrazem teologicznym, można powiedzieć, że Bóg tak nas stworzył, że nie możemy przestać ani jeść, ani pić.
No właśnie. To dlaczego ja miałbym przestać poszukiwać, przestać stawiać pytań i już nie podawać w wątpliwość? W moim przypadku nie dotyczy to tylko chrześcijaństwa i mojego sposobu odnajdywania się w nim, ale wszystkiego. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie o sobie mógłbym powiedzieć to to, że charakteryzuje mnie ciekawość i poszukiwanie odpowiedzi, odkrywanie tego, jak jest. Każde postawione pytanie dla mnie oznacza co najmniej kilka równorzędnych odpowiedzi. Każda postawiona hipoteza oznacza kilka innych równorzędnych, które łatwo mogą ją zastąpić. Żeby jakąś hipotezę uznać za swoją, muszę najpierw postawić jej pytania, podać ją w wątpliwość i weryfikować jej prawdziwość.
Dla mojego ducha to jak picie wody dla mojego ciała. Jeżeli tego nie zrobi, to w swoisty sposób umrze, bo straci całkowicie zainteresowanie daną kwestią/sprawą/wydarzeniem. Stanie się ona dla niego na tyle obojętna, że nie będzie warto się nią zajmować, przestanie istnieć dla niego.
Mówiąc inaczej, jestem kimś, kto ciągle rozmyśla i kto zmusza innych do myślenia. Dla kogoś, kto jest nastawiony na działanie, moje funkcjonowanie musi wyglądać, jak jakaś niebezpieczna stagnacja, niepotrzebne tracenie czasu na refleksje, które jedynie opóźniają działanie. Kiedyś zaś wybierze się ze mną w drogę, od razu poczuje zagrożenie, bo pierwsze, co zacznę robić to podważać pewność, na której on konstruuje swoje działanie.
Z kolei moim lękiem w spotkaniu z taką osobą będzie swoisty przymus działania, który stanie się dla mnie presją nie do zniesienia. No bo, jak można działać bez przemyślenia wszystkiego, bez porządnej refleksji poprzedzonej podaniem wszystkiego w wątpliwość? Opowiedzenie się za czymś, co może okazać się nie-moje, tylko dlatego, że trzeba wybierać, bez należytego przekonania się, że to jest najlepsze rozwiązanie, to lęk godny najtrudniejszych koszmarów!
Oczywiście nieco uogólniam i wyolbrzymiam, ale po to, żeby pokazać dokładnie, co to znaczy dla takiej osoby, jak ja stawianie pytań i podawanie w wątpliwość. Można uważać sceptycyzm za wymysł chorego umysłu. Dla mnie to coś, co konstruuje mojego ducha.
Początek, czyli zaufanie, a nie wyznanie
Czym jest wiara i co to znaczy wierzyć? Wbrew pozorom pytanie nie jest banalne. Doczekało się ono też różnych odpowiedzi. Wydaje się, że dla większości katolików akt wiary jest tożsamy z aktem uznania czegoś za prawdę, opowiedzenia się za czymś. Na przykład, można powiedzieć, że katolikiem jest się wtedy, kiedy przyjmuje się Credo, albo kiedy opowiada się w całej rozciągłości za wszystkimi dogmatami katolickimi (w praktyce najczęściej za ich swoistą interpretacją).
To, że jest to znacznie bliższe greckiemu filozoficznemu1 sposobowi patrzenia na rzeczy niż żydowskiemu, jest dość znanym faktem. Wystarczy odwołać się do Bubera i jego znakomitej książki Dwa typy wiary. W świecie biblijnym, w którym główną rolę odgrywała relacja przymierza między Jahwe a Izraelem, wiara jest aktem zaufania, a nie wyznania. Nie chodzi w niej o uznanie jakichś prawd, ale o zaufanie Jahwe, że będzie obecny w życiu wspólnoty, która trwa w przymierzu z Nim. I to na tej wierności przymierzu oparta jest obietnica zbawienia, a nie na wyznawaniu prawd.
To zaś oznacza większość wolność w poszukiwaniu i stawianiu pytań. Ona przestaje być przeciw Bogu i przeciw wierze/zaufaniu/wierności. Wystarczy spojrzeć na Izrael z czasów Jezusa. W żadnym wypadku nie był on jednolity. Wręcz przeciwnie: składał się z licznych grup, które czasami były wrogo do siebie nastawione. Liczne grupy, czyli różne interpretacje i nie zawsze zgodne ze sobą. Wystarczy, chociażby podać przykład zawarty w Nowym Testamencie — dotyczący różnicy między Faryzeuszami a Saduceuszami związanej z wiarą w powszechne zmartwychwstanie. Pierwsi byli całkowicie przekonani o jego istnieniu, a drudzy całkowicie je odrzucali.
Oczywiście, judaizm miał swoje zasady, które sprawiały, że jesteś lub nie Żydem. Punktem zasadniczym było obrzezanie. To był znak przynależności do przymierza, co można zestawić z chrześcijańskim chrztem. Istotnym elementem było też przestrzeganie zasad Tory. Tylko że już sama interpretacja tego, czym Tora2 jest i jak należy ją stosować w codziennym życiu, była kompletnie odmienna w przypadku kapłanów i w przypadku proroków, o czym świadczą poszczególne księgi biblijne, a zwłaszcza prorockie.
Co ciekawe, początki chrześcijaństwa zawierają podobną wizję wiary — nie jako wyznania prawd, ale przylgnięcia do Boga i zaufania Mu. Ewangelie i listy apostolskie pełne są wzmianki o Nowym Przymierzu, co wprost odnosi się do ujmowania relacji z Bogiem w kategoriach żydowskich3. Podobnie jest z chrystologią. Obrazy Jezusa w Nowym Testamencie są liczne i nie zawsze jednolite. Różnice między tym, kim Jezus jest, pomiędzy poszczególnymi Ewangeliami też wskazują na zdecydowanie większą różnorodność ówczesnego myślenia niż to, co możemy dzisiaj.
Ta wolność myślenia, stawiania pytań i poszukiwania w ramach religii jest zdecydowanie większa, kiedy wiarę ujmuję się jako kwestię zaufania i ufnego przylgnięcia do tego, który nas prowadzi i nad nami czuwa, niż wtedy, kiedy zaczynamy ją ujmować w kategoriach wyznania, opowiedzenia są za pewnymi prawdami. W takiej sytuacji religia przestaje bowiem być poszukiwaniem, a staje się jedynie różnorodnością form pobożnościowych oraz form zaangażowania społeczno-politycznych.
Sceptyczny świat
Jak być wierzącym w świecie, który wyrasta na sceptycyzmie? Napędzany przez naukę, której głównym motorem jest myślenie krytyczne, a więc poddawanie teorii i hipotez wiecznej weryfikacji, świat współczesny ukształtował mentalność większości z nas. Właściwie trudno sobie dzisiaj wyobrazić powrót do tego, co było wcześniej, do swoistej epoki, w której wszystko było jasne, a sceptycyzm nie miał swojego miejsca. Nie da się.
Tak, jak wszystko, ma to także swoją cenę. Nasz sposób życia, nasze funkcjonowanie, przeniknięte są sceptycyzmem. Trzeba więc nauczyć się z tym żyć. Trzeba wiedzieć, że wszystko można podać w wątpliwość, Więc to, że czegoś nie jesteśmy pewni, że to coś można podać w wątpliwość, nie oznacza automatycznie, że jest błędne. Sceptycyzm nie jest tożsamy z odrzuceniem. On wiąże się ze stawianiem pytań i z poszukiwaniem, a więc z doskonaleniem, a nie z odrzucaniem.
Mówiąc inaczej: sceptycyzm może nam pomóc dojrzeć, rozwinąć się. Pozbawiając nas złudzeń, fałszywych, a więc płytkich, wyobrażeń o sobie i świecie, może nas przygotować na nowe odkrycie. Może odsłonić prawdę, której — zbyt ograniczeni tym, co wiemy — nie umiemy dzisiaj zobaczyć.
Sceptycyzm ma moc poprowadzić nas ku czemuś, co może okazać się głębsze. Podając w wątpliwość, zmusza nas do szukania. Wyrywa z miejsca, w którym jesteśmy. Jeżeli ruszamy w drogę, pomoże nam zrozumieć, dlaczego to, co mamy już nam nie wystarcza. Zostając w miejscu, pomoże nam uzmysłowić sobie, czym dysponujemy i dlaczego nie chcemy tego opuścić. Może być, jak nauczyciel, który wiecznie pytając, domaga się odpowiedzi, a więc szczerości z samym sobą i z innymi.
Czy nasza religia przestała tego potrzebować? Czy nasze zachowania religijne są już na tyle dojrzałe, że żadne oświetlające światło nic nie może im dać? Czy Bóg już dał się znaleźć i droga została skończona i zostało nam jedynie zmusić innych do uznania tego, co my wiemy? A może ten brak konsensusu, fakt, że w świecie ciągle nie mamy podobnej wizji Boga, jest dowodem na to, że nasza droga jeszcze się nie skończyła? Może nawet na dobre jeszcze się nie zaczęła?
Sceptycyzm z pewnością mógłby nam pomóc w odnalezieniu odpowiedzi na tego rodzaju pytania. Mógłby nas zaprowadzić tam, gdzie jeszcze nas nie ma. Utorować drogę w kierunku czegoś, czego sobie nawet nie wyobrażamy, a co na nas czeka, nieodkryte. Być może przeczuwane jak sen czy intuicja, ale ciągle nieodgadnione.
Może więc warto uznać go za przyjaciela, a nie za wroga?
- W religii greckiej nie wymagano od nikogo uznawania jakichś prawd. ↩︎
- W Ewangeliach mamy ślad tego rodzaju dyskusji w pytaniu o największe przykazanie postawione Jezusowi i odpowiedzi na nie — Mk 12, 28-33. Trudno przypuszczać, że kapłani sprawujący kult w świątyni zgodziliby się z taką wizją Tory. ↩︎
- Buber uważa, że pojmowanie wiary w kategoriach wyznania określonych prawd zostało wprowadzone przez Pawła i że widać to w jego listach. Ta interpretacja jest ciekawa i możliwe, że to, co Paweł napisał, zostało wykorzystane do takiego ujmowania wiary w chrześcijaństwie, ale osobiście wydaje mi się, że stało się to później i że początki tego być może są związane z osłabieniem nadziei na rychłe przyjście panowania Jahwe. Ale to temat na inną dyskusję. ↩︎
Dodaj komentarz